Ostanie dni przynoszą nam wyjątkowo dużo wiadomości. Przypomnę najważniejsze:
-śmierć Hugo Chaveza prezydenta Wenezueli
-oczekiwanie i ogłoszenie daty rozpoczęcia konklawe a co za tym idzie ciągłe wałkowanie kolejnych papabili. Juz osobiście niedobrze mi się robi od zdania "Kto wchodzi na konklawe papieżem wychodzi z niego kardynałem".
-Korea Północna zerwała pakty o nieagresji z Koreą Południową i grozi atakiem jądrowym USA
-dwóch polskich himalaistów zginęło na Broad Peak.
-głosowanie nad wotum nieufności dla rządu Tuska
Wymieniłem te wydarzenie w przypadkowej kolejności. Proszę nie podejrzewać, że śmierć Chaveza cenię wyżej niż wybór papieża. Swoją drogą obawiam się o los Wenezueli, pięknego kraju, który miałem okazję odwiedzić tego lata i gdzie poznałem wielu wspaniałych ludzi.
Pragnę natomiast krótko napisać o moich przemyśleniach w sprawie śmierci naszych himalaistów Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego.
Nie chcę wchodzić teraz w szczegóły jakie warunki panują na górze itp., bo wiem na ten temat tyle co każdy kto w ostatnich dniach ogląda telewizję. Dla mnie uderzające jest uświadomienie sobie, że są na tym świecie miejsca gdzie człowiek jest naprawdę zdany tylko na siebie. Nie ma nawet cienia nadziei, że ktoś przyjdzie mu z pomocą. Nie chcę myśleć co musiał czuć wyczerpany Tomasz Kowalski wchodząc na Broad Peak, ledwo oddychając i wiedząc, że ma jeszcze zejść do bazy, gdzie dopiero będzie w miarę bezpieczny. Ci ludzie byli zmuszeni podejmować decyzje, które my znamy z filmów (ratować siebie czy pomóc koledze i być może z nim zginąć). Bo patrząc tak obiektywnie, gdzie by się człowiek nie ruszył zawsze ktoś koło niego jest, zawsze jest szansa ratunku, nawet jej cień, co daje do końca nadzieję. Człowiek umierający pod lawiną w Tatrach może mieć nadzieję (uzasadnioną), że za chwilę przyjdą ratownicy z TOPR, którzy go spod niej wydobędą. Człowiek umierający w szczelinie lodowej na Broad Peak takiej nadziei nie ma (owszem, nie wiemy co myśli taka osoba, może do końca się łudzi, że przeżyje). Co więcej, jak tam szedł musiał się liczyć z tym, że nie wróci.
Ja szczerze nie rozumiem po co oni tam poszli. I tego chyba nigdy nie zrozumiem. Ale wiem, że to dla nich było ważne. Poszli tam, żeby dokonać czegoś czego nikt przed nimi nie dokonał. Należy to uszanować, są to w jakimś sensie współcześni bohaterowie. W czasach kiedy głównym celem jest wygodne życie i kariera, ci ludzie pokazali, że mają cel, który chcą osiągnąć bez względu na ryzyko śmierci. Nawet jeżeli tym celem jest, dla mnie nie zrozumiałe, pierwsze zimowe wejście na kolejny ośmiotysięcznik. O ich śmierci po jakimś czasie zapomnimy, a kolejni polscy (i nie tylko) himalaiści będą szli na kolejne szczyty niezdobyte jeszcze zimą. Dobrze, że tacy ludzie jeszcze są na świecie. Ktoś w jakimś komentarzu w internecie napisał, że gdyby nie takie osoby nie zeszlibyśmy z drzewa. Może w naszym gatunku jest grupa osobników, którzy muszą szukać ciągle czegoś nowego, nowych wyzwań. Jak już opłynięto świat, odkryto wszystkie kontynenty i zdobyto bieguny oraz księżyc to jakimś polem do popisu zostały kolejne warianty wejść na szczyty Himalajów i Karakorum. Co nie zmienia faktu, że ja do końca nie zrozumiem motywacji tych ludzi (może mnie najlepiej by było siedzieć na drzewie;).
Przez jakiś czas rzadko będę pisał na blogu, mam na głowie pracę magisterską. Jest dużo tematów, które chciałbym poruszyć (np. Wenezuela), ale nic nie obiecuję. Może się zdarzyć, że napiszę jakieś posty w najbliższym czasie, może zamilknę na dłuższy czas.
No właśnie, jak tam praca magisterska?
OdpowiedzUsuńA może byś coś tak na blogu o małżach napisał :>
Może napiszę ;)
OdpowiedzUsuń